Uwaga! Wszystkie treści na tym blogu są tworzone za pomocą sztucznej inteligencji.

INIT_SEQUENCE // sygnał: nieznany

Bogowie Wojny: Gniew i Strach – Emocje, które Rządzą Światem.

Bogowie Wojny: Gniew i Strach – Emocje, które Rządzą Światem to historia osadzona w dystopijnej przyszłości, gdzie społeczeństwo od pokoleń żyje w cieniu manipulacji oraz subtelnych rozgrywek sił politycznych. W świecie, gdzie informacja staje się najcenniejszą bronią, bohaterowie z różnych środowisk stają przed wyborem: trwać w iluzorycznym spokoju czy odważyć się kwestionować wszechobecny lęk i starannie wyreżyserowaną przemoc. Ta opowieść nie oferuje prostych odpowiedzi ani jednoznacznych rozwiązań. Zamiast tego, prowadzi czytelnika przez moralne rozterki, ujawnia szarą strefę między porządkiem a buntem i zachęca do refleksji nad tym, jak głęboko potrafią sięgnąć korzenie strachu oraz gniewu w zbiorowej świadomości. To podróż do krainy, w której prawda bywa niewygodna, a droga do wolności nigdy nie jest prosta.

Rozdział 1: Porządek i chaos

Świt w mieście Procesu nie przypominał świtu z żadnej opowieści o romantycznych porankach. Nie było tu zapachu kawy snującego się z kafejek, nie było gwaru targu ani nawet zmęczonych taksówkarzy z opadającymi powiekami. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby zostało obsypane warstwą białego pyłu – sterylne, bezosobowe, pozbawione czegokolwiek, co można by nazwać krwią i mięśniami życia. Ulice układały się w symetryczne aleje, a przechodnie poruszali się w regularnych odstępach, jakby ich kroki ktoś odliczał za kulisami. Nie unosił się śmiech, nie słychać było przekleństw, a tym bardziej głosów sprzeciwu. Proces czuwał.
Leon siedział w redakcji – kwadratowym pomieszczeniu o białych ścianach, w którym meble przypominały geometryczne figury wyklejone z wzorców geodezyjnych. Był dziennikarzem, tak go przynajmniej nazywali. W rzeczywistości był trybikiem w maszynie propagandy, jednym z tych, którzy przetrawiali obrazy i słowa na papkę, którą potem karmiono masy. Na ekranie przed nim płonęły sceny wczorajszego zamachu: budynki w ogniu, dym zwijający się w ciasne kłęby, ludzie w popłochu przebiegający przez kadry. Wszystko to miało wzmocnić strach, podsycić poczucie zagrożenia, które Proces wykorzystywał, by trzymać obywateli w szachu.
Leon był dobry w swoim fachu – wiedział, jak przyciąć klatkę filmu, jak podkreślić krzyk ofiary, jak usunąć z ujęcia drobny gest litości. Jego zadanie polegało na tym, by każdy materiał informacyjny kończył się jednym wnioskiem: świat to chaos, a tylko Proces gwarantuje porządek. Problem polegał na tym, że Leon zaczynał w to powątpiewać. Czuł to w drobnych skurczach żołądka, w pulsowaniu skroni, w niechęci, z jaką oglądał kolejne materiały. Jak człowiek, który zbyt długo pracował w sklepie mięsnym i pewnego dnia uświadomił sobie, że krew naprawdę jest czerwona.
Przesuwał kursor po nagraniu przedstawiającym wczorajszy „zamach” rzekomo dokonany przez Cel, grupę anarchistów, która od lat stanowiła doskonały straszak. Cel niby podkładał bomby, siał chaos, niszczył infrastrukturę – a Proces, dobrotliwy i nieomylny, chronił obywateli. Tylko że gdy Leon zbliżył obraz, zauważył coś, co ściągnęło mu serce w dół, jak kamień wrzucony do studni. W jednym z kadrów, tuż za chmurą dymu, dostrzegł sylwetki w mundurach Procesu, układających ładunki wybuchowe z pewnością i precyzją szkolonych fachowców. Przecież to było niemożliwe. To powinno zostać wycięte, zniszczone, zatarte. A jednak trwało tam uparcie, jak dowód zdrady, której nikt nie miał zobaczyć.
Leon poczuł, jak jego dłonie drżą nad klawiaturą. Jeśli on to widział, oznaczało to, że ktoś popełnił błąd. A w świecie Procesu błędy nie uchodziły bezkarnie. Eliot, jego przełożony, człowiek o twarzy tak gładkiej, że można by ją używać jako lustra, zawsze powtarzał: „Nasza praca to harmonizacja świata. Nie ma miejsca na niedoskonałości.” Leon wiedział, co oznaczało „niedoskonałości” w ich języku. Ktoś, kto dopuścił do istnienia takiego ujęcia, był już pewnie nieżywy, albo w drodze do miejsca, o którym się nie mówi. A on, Leon, właśnie stał się świadkiem prawdy, która mogła rozsadzić fasadę.
Odetchnął głęboko, próbując nie zwracać na siebie uwagi. Przerzucił kilka klatek dalej, jakby szukał najlepszego fragmentu, który uwypukli grozę sytuacji. W tym czasie zapisał plik na przenośnym nośniku, dyskretnie, tak by żaden system nie wyłapał podejrzanej aktywności. Wiedział, że to, co trzymał w dłoniach, jest jak odbezpieczony granat – mógł zniszczyć jego życie równie łatwo, co życie całego systemu.
Drzwi redakcji otworzyły się bezszelestnie, jakby naoliwione idealnym smarem. Eliot wszedł do środka, prostując krawat i omiatając wzrokiem pracowników. Jego oczy przypominały dwie stalowe kulki, w których nic się nie odbijało. Podszedł do Leona i pochylił się tak blisko, że można było poczuć zapach jego płynu po goleniu – neutralny i pozbawiony charakteru, jak reszta tego świata.
– Za godzinę raport z dzisiejszych materiałów – powiedział cicho. – Mam nadzieję, że masz już pomysł, jak to pokazać. Ludzie muszą zrozumieć, że bez nas byliby zgubieni.
Leon kiwnął głową i uśmiechnął się krzywo, udając, że nic nie jest nie na miejscu. Eliot odszedł, a Leon powoli wstał od biurka. Musiał zniknąć, i to szybko. Jeśli Eliot odkryje jego nagranie, jeśli Proces domyśli się, że Leon poznał prawdę, czeka go bardzo krótka i zapewne bolesna kariera.
Wyszedł na korytarz, potem na ulicę. Miasto wciąż wyglądało tak samo: sterylne i posłuszne. Przechodnie śledzili transmisje na ściennych ekranach, w których prezenterzy z lodowymi uśmiechami tłumaczyli, że Cel znów uderzył, i że strach jest jedynym powodem, by zaufać Procesowi. Leon nie mógł dłużej tego słuchać. Ruszył w stronę stacji metra, chowając nośnik głęboko w kieszeni płaszcza. Miał nadzieję, że zanim ktokolwiek się zorientuje, on zniknie w ruinach na obrzeżach miasta – tam, gdzie kontrola była słabsza, a odgrzewane kłamstwa nie smakowały tak dobrze.
Czy miał plan? Jeszcze nie. Ale wiedział, że to, co zobaczył, zmieni wszystko. Wiedział też, że jeśli się nie pospieszy, zniknie nie tylko jego kariera, lecz również on sam, w jednym z tych miejsc, o których ludzie nawet nie chcą szeptać po zmroku.

Rozdział 2: Ucieczka

Wnętrze metra było chłodne i bezwonne, jak komora klimatyzacyjna. Rzędy foteli i uchwytów na poręczach wyglądały, jakby ktoś zaprojektował je na podstawie geometrycznego wzorca powtarzanego w nieskończoność. Leon wsiadł do wagonu, starając się wtopić w otoczenie. Pasażerowie – mężczyźni i kobiety w podobnych stonowanych ubraniach – siedzieli sztywno, z oczami wbitymi w podłogę lub w ekrany kieszonkowych urządzeń. Nikt nie rozmawiał. Cisza była tu normą, tak jak chleb w piekarni albo sól w potrawie. Bez ciszy Proces nie mógłby istnieć.
Wagon ruszył ze szmerem, a Leon czuł, jak z każdym metrem oddala się od centrum władzy. Chciał dostać się na obrzeża – tam, gdzie kiedyś rozgrywały się starcia, które Proces przypisywał Celowi, choć Leon już zaczynał się zastanawiać, ile z tego było prawdą. Może wszystkie te ruiny i zgliszcza to tylko spektakl, część wielkiej inscenizacji mającej utrwalić przekonanie, że bez Procesu świat byłby jednym wielkim piekłem?
W pewnej chwili pociąg gwałtownie zahamował. Światła przygasły, a głos z głośników, chłodny i zdystansowany, ogłosił:– Przerwa techniczna. Proszę zachować spokój.
Spokój, jasne. Leon czuł, jak serce zaczyna mu walić jak młotem. Spojrzał w stronę drzwi – nadal zamknięte, a w oknach metra odbijała się jego twarz: blada, wilgotna od potu, wykrzywiona w grymasie niepokoju. W ciszy tunelu usłyszał delikatny trzask. Drzwi na końcu wagonu otworzyły się i do środka wśliznął się dron patrolowy – czarny, lśniący, z obiektywem przypominającym martwe oko rekina. Dron skanował twarze pasażerów, szukając odchyleń, emocji niepasujących do standardowego wzorca posłuszeństwa.
Leon pomyślał o nagraniu w swojej kieszeni. Jeśli dron zweryfikuje jego dane personalne, jeśli wykaże, że Leon jest podejrzany, będzie po wszystkim. Rozglądnął się nerwowo. W wagonie panowała grobowa cisza, ludzie wydawali się jeszcze bardziej skuleni, jakby każdy wiedział, że jeden fałszywy ruch może ściągnąć na nich gniew Procesu. Leon nie miał wyboru. Postanowił zaryzykować.
Wstał nagle, jak człowiek, który zdecydował się uciec z sali przesłuchań. Podszedł do drzwi awaryjnych. Słyszał za sobą metaliczny głos:– Naruszenie procedur. Proszę powrócić na miejsce.
Zignorował go. Szarpał za uchwyt, aż drzwi ustąpiły. Poczuł napływ wilgotnego powietrza z tunelu, odór stęchlizny i pyłu. Wdrapał się na dach wagonu, mimo że słyszał za sobą niepokojące trzaski drona. Na górze widok był jeszcze gorszy – ciemny tunel, światło tylko gdzieś daleko, maleńki punkt, może wyjście.
Zeskoczył na tory z wysokości kilku stóp, lądując niezgrabnie i zwichnął lekko kostkę. Zagryzł wargę, żeby nie krzyknąć z bólu. Słyszał za sobą chrzęst metalu – dron próbował go śledzić. Szczęśliwie w tunelu było wąsko, a dron niewielki, ale Leon wciąż miał przewagę kilku metrów. Ruszył przed siebie, ku światłu, ku obietnicy wolności, albo przynajmniej mniejszej kontroli.
Biegł, mimo bólu. Czuł, jak pot spływa mu po karku, jak serce wali mu w piersi. Każdy krok był jak dowód na to, że jeszcze żyje, że jeszcze nie został zmiażdżony przez system. W końcu dotarł do stacji – zniszczonej, wyłączonej z użytku, pełnej odłogów i potłuczonych lamp. Resztki neonów wisiały z sufitu jak wybite zęby. Tu nie było kamer, a przynajmniej nie zauważył żadnych. Wspiął się po schodach na powierzchnię.
Na zewnątrz przywitało go żałosne widmo dawnej dzielnicy. Budynki częściowo zawalone, ściany wypalone w czasie jakiejś dawnej „akcji” – zapewne przypisywanej Celowi. Ulice pokryte popękanym asfaltem, pręty zbrojeniowe sterczące jak kości z ogryzionego ciała. Tu nie było sterylnego porządku. Był za to pył i cisza – inna niż ta w mieście. Cisza, w której czuło się echo krzyków, które kiedyś tu padły. Leon ruszył przed siebie, kulejąc lekko.
Zaczął szukać miejsca, gdzie mógłby się schronić. Był zdany na siebie, bez przyjaciół, bez schronienia. W Procesie nigdy nie miał czasu, by nawiązywać relacje – zresztą po co, skoro wszyscy byli tylko wykonawcami rozkazów. Teraz jednak każda sekunda się liczyła. Jeśli drony i patrole go dopadną, może już nigdy nie ujrzy innego koloru niż biel celi przesłuchań.
Dostrzegł niewielki magazyn o obalonym dachu. Z jednego okna wciąż biło delikatne światło, jakby ktoś tam był. Ryzykowne – ale co innego mu pozostało? Podszedł powoli, starając się nie hałasować, choć i tak wśród ruin każdy krok rozlegał się głuchym echem.
Drzwi okazały się uchylone. Przesunął je ostrożnie i zajrzał do środka. W półmroku widział kilka sylwetek, poruszających się niespokojnie przy prowizorycznym ognisku, którego płomień migotał jak źrenica nerwowego drapieżnika. Usłyszał, jak ktoś szepcze:– Ktoś jest na zewnątrz.
Leon wszedł z podniesionymi rękami, próbując wyglądać na kogoś, kto nie stanowi zagrożenia. Jednak w świecie, gdzie każdy może być wrogiem, taki gest bywa bez znaczenia.
– Nie jestem z Procesu – powiedział zachrypniętym głosem. – Mam coś, co może was zainteresować. Dowód… dowód na to, że wszystko to kłamstwo.
Postacie podeszły bliżej. Teraz widział ich twarze: zmęczone, brudne, zacięte. Żadnych masek wyprasowanej uprzejmości, żadnych sztucznych uśmiechów. Były tam blizny, pot i kurz, a w oczach płonął gniew. Czyżby to byli ludzie Celu? Prawdopodobnie. Jeśli tak, właśnie wpadł z deszczu pod rynnę. Ale mógł zaryzykować. Lepiej trafić do rebeliantów niż z powrotem pod skrzydła Procesu, który już go skreślił.
Kobieta o twarzy jak z prasowanego papieru i włosach w nieładzie uniosła broń domowej roboty – metalowy pręt zakończony ostrzem, może nożem.– Chcesz nam coś pokazać, to mów. Ale szybko – rzekła, a jej głos brzmiał jak stępiony nóż, którym da się jednak zranić.
Leon rozchylił poły płaszcza, wyjmując przenośny nośnik pamięci, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów.– Tu są materiały, dowody na to, że Proces sam aranżuje te ataki. Chce was oczernić. Chce, by wszyscy się was bali. Może was to nie zaskoczy, ale… ja to widziałem na własne oczy.
Ludzie wokół wymienili spojrzenia. Nie było w nich ani cienia ufności, ale była ciekawość i głód prawdy. To już coś.– Zabierzcie go do piwnicy – odezwała się kobieta. – Sprawdzimy te jego rewelacje.
Mężczyźni chwycili Leona za ramiona. Nie opierał się. Miał wrażenie, że z jednej niewoli wpada w drugą, ale z tą różnicą, że tu przynajmniej nikt nie udawał, że jest dobrze. Świat Procesu był jak reklama bez produktu, a Cel był jak surowe, nieugotowane mięso – trudne do przełknięcia, ale przynajmniej prawdziwe.
Zanim zniknął w ciemnościach schodów, Leon obejrzał się za siebie. Gdzieś daleko za ruinami czaiło się miasto, w którym spędził całe życie. Teraz wiedział, że żadna powrotna droga nie będzie taka sama. Jeśli w ogóle istniała.
Tak zakończył się jego akt ucieczki. Był martwy dla Procesu i niepewny dla Celu. A jednak po raz pierwszy od dawna czuł, że oddycha pełną piersią, nawet jeśli tym powietrzem była mieszanina kurzu i strachu.

Rozdział 3: Prawda i gorycz

Piwnica, do której sprowadzili Leona, mogła kiedyś służyć za magazyn lub skład narzędzi. Teraz przypominała scenę z kiepskiego przedstawienia o postapokaliptycznym świecie: ceglane ściany pokryte sadzą, stalowe rury poprowadzone bez ładu i składu, podłoga wilgotna i śliska jak grzbiet węgorza. Pojedyncza lampa – odrapany klosz i ledowa żarówka – wisiała na kablu, rzucając zbyt ostre światło, które czyniło cienie dłuższymi i bardziej złowrogimi niż należałoby.
Mężczyźni, którzy wprowadzili Leona, puścili go w końcu, a on opadł na metalowy stołek stojący w kącie, próbując wyglądać mniej bezradnie, niż się czuł. Kobieta, która zdawała się mieć tu coś do powiedzenia, stanęła naprzeciw niego. Miała oczy koloru starego mosiądzu i zmarszczki, które nadawały jej twarzy surowości. Włosy miała związane w niedbały kucyk, a z postury i sposobu trzymania ramion można było wyczytać, że jest przyzwyczajona do walki. To nie była osoba, której łatwo byłoby zaimponować.
– Mówiłeś, że masz dowody – rzuciła, nie siląc się na uprzejmość. – Jeśli kłamiesz, zakończy się to dla ciebie szybciej, niż zdążysz zawołać mamusię.
Leon wyciągnął z kieszeni nośnik pamięci, powoli, niczym prestidigitator, który chce pokazać, że nie kryje w dłoni broni.– W tym pliku są nagrania, nieprzerobione – wyjaśnił. – Oryginały, pokazujące ludzi Procesu zakładających ładunki wybuchowe. Zamach, którym obwiniono waszą grupę, to ściema, kolejna sztuczka mająca trzymać społeczeństwo w strachu.
W pomieszczeniu zapadła cisza, jak po nieudanym dowcipie w dusznym barze. Kobieta skinęła na jednego z mężczyzn – chudego jak tyczka, o spojrzeniu ptaka drapieżnego. Ten podszedł do prowizorycznego terminala ustawionego przy ścianie. Ktoś tu najwyraźniej potrafił majstrować przy elektronice, bo nawet w tych warunkach mieli sprzęt do odczytu danych.
Leon obserwował, jak chudy wsuwa nośnik do portu i zaczyna przewijać pliki. Twarz mężczyzny była kamienną maską. Po kilku minutach odtwarzania, wymienił z kobietą porozumiewawcze spojrzenia. Ona zaś zacisnęła usta, jakby właśnie połknęła coś kwaśnego i nie mogła się zdecydować, czy wypluć, czy przełknąć.
– Wygląda na to, że mówisz prawdę – przyznała niechętnie. – Ale to nie sprawia, że jesteśmy przyjaciółmi. Kim jesteś i czego chcesz?
Leon odchrząknął. Czuł, jak wilgoć piwnicy wgryza się w jego kości. Był zmęczony, głodny i wciąż obolały po skoku z wagonu. Ale w głowie miał teraz myśl jaśniejszą niż neon w ciemnej ulicy: musiał wykorzystać tę szansę.– Jestem dziennikarzem – powiedział cicho. – A raczej byłem. Pracowałem dla Procesu, ale zobaczyłem za dużo. Chcę ujawnić prawdę, pokazać ludziom, że żyją w teatrze kłamstw.
Zapadło krótkie milczenie. Nagle ktoś z tyłu chrząknął i odezwał się basowym tonem:– Jeśli chcesz ujawnić prawdę, dlaczego przyszedłeś do nas? Wiesz, co o nas mówią. Twierdzą, że jesteśmy barbarzyńcami, którzy podpalają miasta i mordują niewinnych. Masz jakieś powody, by nam zaufać?
Leon zastanawiał się. Nie miał żadnej gwarancji, że Cel jest lepszy od Procesu. Widział jedynie, że nie są tak wyrafinowani w kłamstwie. Byli brudni, zdesperowani, ale wydawali się prawdziwi.– Nie mam powodów, by wam ufać – przyznał szczerze. – Ale co mam do stracenia? Proces już mnie skreślił. Jeśli ich prawda jest kłamstwem, może wasza historia jest bliższa rzeczywistości. Może razem możemy wstrząsnąć tym światem.
Kobieta w końcu wyprostowała się i wyciągnęła rękę.– Maja. Tak się nazywam. – Uścisnęła mu dłoń mocno, bez ceregieli. – Może jesteś głupcem, a może kimś, kto przeważy szalę. Zobaczymy.
Leon poczuł, że oddycha odrobinę lżej. Maja. Imię pasowało do niej – krótkie, konkretne, bez ozdóbek, jak ona sama.
– Jeśli to prawda, co mówisz, mamy w rękach narzędzie, by skompromitować Proces – dodała Maja. – Ale musimy to zrobić mądrze. Ludzie są przestraszeni, zmanipulowani. Jeśli nagle zobaczą nagrania, pomyślą, że to kolejna sztuczka. Potrzebujemy kontekstu, wiarygodnego sposobu, żeby to przekazać.
Chudy mężczyzna oderwał wzrok od terminala.– Moglibyśmy zrobić transmisję piracką. Podłączyć się do ich kanałów, ale to ryzykowne. Mają cały arsenał dronów i blokad.– Ale jest sposób – wtrąciła się Maja. – W starych dzielnicach wciąż istnieją kable światłowodowe, o których Proces zapomniał. Jeśli tam dotrzemy, możemy przesłać te materiały bezpośrednio w świat.
Leon słuchał uważnie. Dobrze wiedzieć, że Ci ludzie nie byli tylko bandą rozwścieczonych barbarzyńców. Mieli plan, technologię i siatkę informacyjną. Choć w piwnicy cuchnęło pleśnią i rozkładem, pojawiła się iskra nadziei.
– Potrzebujemy też głosu, twarzy – dodała Maja, przypatrując się Leonowi badawczo. – Kogoś, kto przemówi do ludzi. Kogoś, kto zna język Procesu, kto potrafi sprzedać historię tak, by ludzie połknęli przynętę.
Leon zrozumiał natychmiast, co ma na myśli. Był dziennikarzem, twórcą propagandy. Teraz mógł obrócić swoje umiejętności przeciwko dawnym pracodawcom. Myśl o tym była gorzka, ale też satysfakcjonująca. Jakby złodziej, który kiedyś okradał niewinnych, zdecydował się oddać skradzione dobra.
– W porządku – zgodził się. – Spróbuję napisać skrypt, coś, co ludzi pobudzi, otworzy im oczy. Ale musimy też pokazać prawdziwe oblicze Celu. Jeśli ludzie zobaczą was tylko jako rozwścieczonych buntowników, nie uwierzą. Muszą zobaczyć, że jesteście ludźmi, którzy pragną wolności, a nie chaosu.
Maja uniosła brew, a kącik jej ust drgnął.– Nie jesteśmy święci, Leon. W tym świecie trudno o świętych. Ale możemy pokazać, że to Proces jest autorem największej maskarady. Być może to wystarczy, by ludzie zaczęli zadawać pytania.
Krótka rozmowa zamieniła się w dłuższe narady. W piwnicy ustawiono prowizoryczny stół – kawałek drzwi oparty o skrzynki – przy którym Maja i jej ludzie debatowali o tym, jak najlepiej przeprowadzić akcję. Leon słuchał, notował, zadawał pytania, a w głowie układał już zdania: „Witajcie, którzy wierzycie w porządek Procesu. Mam dla was wiadomość…”
Teraz jednak musiał odpocząć. Maja wskazała mu kąt wyłożony starymi kocami. Nie było to pięciogwiazdkowe łóżko, ale po dzisiejszych atrakcjach każdy grunt był dobry. Przymknął oczy, myśląc o tym, jak niewiele dzieli go od śmierci. Ale też o tym, że po raz pierwszy od dawna podejmuje własne decyzje. Nie jest już tylko pionkiem w grze o strach. Teraz miał szansę napisać nowy scenariusz – taki, w którym ludzie zobaczą, że za kulisami stoi reżyser z fałszywymi aktorami i sztucznymi rekwizytami.
Minęło kilka minut w ciszy, przerywanej tylko kapaniem wody z rury. Gdzieś w oddali słychać było szum wiatru. Miasto Procesu leżało za tymi ruinami jak potwór śpiący w betonowej klatce, karmiony kłamstwami. Leon miał zamiar go obudzić, a potem zrzucić maskę z jego bladej twarzy.

Rozdział 4: Ogniste słowa

Następnego ranka – o ile można było mówić o ranku w świecie bez słońca i zegarów – Leon obudził się z lekkim bólem pleców. Koce w rogu piwnicy nie przypominały materaca, za to obudził go zapach czegoś, co mogło być zupą z warzyw i resztek konserw. W brzuchu mu burczało, a w ustach czuł suchość, jakby przeżuwał papier.
Na szczęście Maja i jej ludzie nie okazali się bezlitośni. Przyniesiono mu metalowy kubek z wodą i miskę cienkiej zupy. Była gorzka i lekko kwaśna, ale smakowała lepiej niż pustka. Maja obserwowała go z daleka, opierając się o ścianę z założonymi rękami. W jej oczach Leon czytał nieufność zmieszaną z ciekawością. Nie byli jeszcze drużyną z filmów sensacyjnych – raczej grupą rozbitków, którzy dostali się na jedną tratwę i nie wiedzą, czy popłyną w tym samym kierunku.
Po posiłku Leon zasiadł do roboty. Dali mu tablet starej generacji, w którym działał edytor tekstu i kilka prostych narzędzi. Miał napisać przemowę, scenariusz transmisji, która mogłaby przedrzeć się przez mury kłamstw. Jak zaczyna się taka mowa? „Obywatele, oszukiwano was…” – za banalne. „Czy kiedykolwiek zastanawialiście się…?” – zbyt retoryczne. Potrzebował czegoś, co złapie za gardło, co wstrząśnie ludźmi tak, jak dron w tunelu wstrząsnął nim.
Po godzinie skreślania i pisania na nowo miał wstęp: „Przez całe życie mówiono wam, że Cel niszczy wasz świat. Widzieliście ogień i dym, słyszeliście krzyki i syreny. Ale czy zastanowiliście się, kto naprawdę stawia kulisy tego spektaklu?” – To było coś. Nie bezpośrednie oskarżenie, raczej zaproszenie do myślenia. Potem pokaże nagrania, a wtedy ludzie zaczną łączyć kropki.
Odwrócił się i zobaczył Maję, która czytała przez ramię. Nie lubił, gdy ktoś tak robił, ale to nie był czas na maniery.– Dobre – mruknęła. – Może nie jesteś tak bezużyteczny, jak wyglądałeś.
Leon przewrócił oczami, ale nie powiedział nic. W końcu to ona tu rządziła, a on potrzebował jej dobrej woli.
Wkrótce potem Maja zwołała zebranie. Z piwnicy wyszli na górę, do jednego z pomieszczeń na pół zburzonego budynku. Przez wybite okno wpadała szara poświata dnia. Tu, na prowizorycznym stole z desek i starych drzwi, rozłożono mapy kabli światłowodowych. Chudy mężczyzna, którego Leon widział wcześniej, wskazywał palcem jakiś punkt na południowej stronie miasta.
– Tutaj – powiedział. – Stary węzeł komunikacyjny. Proces nigdy go nie zmodernizował, bo myśleli, że jest martwy. Ale ja podsłuchałem kiedyś ich transmisje. Jest tam minimalny sygnał. Jeśli podłączymy się tam, możemy wrzucić nagrania i przekaz w eter, trafiając do ich kanałów informacyjnych. To będzie jak wbicie szpili w ich plecy.
Leon wyobraził sobie to: ludzie w mieszkaniach Procesu, wpatrzeni w ekrany jak w magiczne lustro, nagle widzą coś, czego nie powinno tam być. Nie kolejne przesłanie o strachu i chaosie, ale coś odwrotnego – dowód, że ich strach jest zaprogramowany, że chaos reżyseruje ten, kto obiecuje porządek. To mogło działać.
– Potrzebujemy osłony – rzuciła Maja. – Jeśli pojawimy się tam z całym sprzętem, Process może nas wytropić. Musimy zrobić to cicho i szybko.
Ktoś zaproponował, by rozdzielić grupę: część będzie udawać atak na inną część miasta, odciągając drony i patrole, a Leon i Maja z dwoma technikami ruszą do węzła.– Ryzykowne – powiedziała Maja. – Ale może to nasza jedyna szansa.
Leon słuchał w milczeniu. Na jego barki spadła rola twarzy i głosu tej akcji. Jeśli zawiedzie, oni stracą okazję, a on – zapewne życie. Ale jeśli się uda, może naprawdę zmienić bieg wydarzeń.
Przed zmrokiem (o ile w tym mieście można było mówić o zmroku inaczej niż jako o zmianie tonu szarości na ciemniejszy) wyruszyli z piwnicy. Podzieleni na grupy, cicho i sprawnie, jak banda cichych złodziei planujących skok stulecia. Leon miał na sobie stary płaszcz z kapturem, Maja krótką kurtkę i spodnie, w których wyglądała bardziej jak żołnierz niż rewolucjonistka. Technik niósł niewielką walizkę z urządzeniami do podpięcia się pod sieć, a drugi człowiek trzymał broń, choć nikt nie musiał tłumaczyć, że strzelanina byłaby ostatnią deską ratunku.
Szli ciemnymi ulicami, mijając spopielone fasady, billboardy z wyblakłymi hasłami Procesu: „Zaufaj, a będziesz bezpieczny”. Leon zastanawiał się, ile razy sam montował podobne slogany w materiałach informacyjnych. Ile razy sam pchał ludzi w objęcia strachu i posłuszeństwa.
Zatrzymali się w miejscu, gdzie asfalt był popękany, a z ziemi wyrastały sterczące pręty. Technik wskazał na właz kanalizacyjny. Musieli zejść pod ziemię, znaleźć skrzyżowanie kabli i tam zainstalować swoje urządzenia.
W kanale panował mdlący zapach, mieszanina gnijącej wody i rdzy. Wąski korytarz, z sufitem na wysokości zaledwie paru stóp nad ich głowami, zmuszał do schylania się. Co kilka metrów wisiała pęknięta lampa, martwa jak ryba wyrzucona na brzeg. Maja prowadziła z latarką w dłoni, Leon za nią, potem technik z walizką, a na końcu uzbrojony członek Celu.
Po kilkunastu minutach dotarli do kabli – grube, opancerzone przewody, kiedyś zapewne chluba inżynierów Procesu. Teraz leżały w wilgoci, pokryte kożuchem pleśni. Technik przyklęknął i zaczął majstrować przy złączach, mrucząc coś pod nosem. Maja stała nieruchomo, nasłuchując. Każdy dźwięk zdawał się podejrzany.
Leon próbował opanować nerwy. Wiedział, że zaraz nadejdzie moment. Technik skinął głową, a na tabletach pojawił się interfejs sieci.– Możemy wrzucić materiał – szepnął. – Zrób to.
Leon wyjął swój nośnik. Wczytał nagrania, zdjęcia, wszystkie pliki pokazujące kulisy kłamstw. Wprowadził też swój skrypt, komentarz – ognistą przemowę, która miała rozniecić w umysłach ludzi wątpliwości. Gdy wcisnął „wyślij”, poczuł, jak serce zabiło mocniej.
– Poszło – powiedział technik. – Za kilka minut powinno się pojawić na ich kanałach.
Maja skinęła głową, jej twarz była surowa, ale w oczach Leon dostrzegł płomyk nadziei. Teraz pozostawało im czekać. Jeśli Proces szybko zareaguje, zablokuje transmisję lub wytropi ich, mogą mieć kłopoty. Ale jeśli choć część ludzi zobaczy nagrania, jeśli plotka zacznie się szerzyć, idea, że Proces inscenizuje zamachy, stanie się wirusem, którego nie da się już zatrzymać.
Czas zdawał się rozciągać, jak guma do żucia. Minęły minuty, choć wydawało się, że godziny. Wreszcie dobiegł ich odległy hałas – czy to drony, czy ludzie Procesu szukający intruzów? Maja gestem nakazała wstrzymać oddech. Słyszeli stłumione głosy, łoskot metalowych klap.
– Musimy się stąd wynosić – wyszeptała. – Przyciągnęliśmy uwagę.
Wyruszyli w drogę powrotną, ostrożnie, bez zbędnego hałasu. W głowie Leona kłębiły się myśli: czy ludzie uwierzą, czy zrozumieją? Czy dostrzegą, że przez całe życie ktoś pociągał za sznurki, budując teatr pełen rekwizytów strachu?
Gdy wydostali się na powierzchnię i znaleźli w ruinach, usłyszeli coś, co przyprawiło Leona o dreszcz. Daleko, może na placu przed jakimś budynkiem, ludzie krzyczeli, a ich głosy niosły się echami. To nie był zwykły, stłumiony rumor. To brzmiało jak wrzenie tłumu, jak pytania i żądania odpowiedzi.
Maja wymieniła z Leonem spojrzenie. Żadne z nich nie musiało nic mówić. Wiedzieli, że coś się zaczęło. Coś, czego Proces może już nie zatrzymać.
I w tym półmroku, pośród stert gruzu i zbutwiałych desek, Leon po raz pierwszy od dawna poczuł, że choć wciąż jest pionkiem w wielkiej grze, to tym razem przesunął się o jeden krok w stronę innego świata. Świata, w którym może prawda, choć gorzka, będzie miała szansę wybrzmieć na własnych warunkach.





Rozdział 5: Echo buntowników



Noc w ruinach nie była ani cicha, ani spokojna, choć panował tutaj specyficzny rodzaj milczenia – to milczenie, w którym każde skrzypnięcie deski, każdy trzask rozbitego szkła urasta do rangi syreny alarmowej. Leon, Maja i dwaj pozostali członkowie Celu przycupnęli w zrujnowanym budynku bez okien, próbując ochłonąć po akcji z kablami światłowodowymi. W głowie Leona wciąż huczało, a serce nie przestawało bić jak młotem. Wypuścili w świat przekaz, który miał odedrzeć Proces ze skóry kłamstw i teraz musieli czekać, jak szuler, który postawił cały majątek na jedną kartę.
Przez wybite framugi okien dobiegały odległe krzyki, głosy tłumu rozgorzałego czymś więcej niż codziennym lękiem. Brzmiały, jakby miasto Procesu wreszcie złapało oddech i wyrzuciło z płuc gęstą smołę strachu. To mogło oznaczać wiele rzeczy: rewoltę, chaos, a może desperackie próby władzy, by zdusić bunt w zarodku. Leon przypomniał sobie swoje wystąpienie, słowa, którymi starał się rozszczepić fasadę harmonii. Zastanawiał się, ilu ludzi właśnie zrozumiało, że teatr strachu był wyreżyserowany, że gniew i niepokój były im dawkowane jak narkotyk.
Maja stała przy framudze, opierając się o resztki parapetu, a jej sylwetka rysowała się na tle bladych, księżycowych refleksów. Z profilu wyglądała na rzeźbę z kamienia – zacięta, nieugięta. Odwróciła się do Leona.– Słyszysz ich? – zapytała cicho. – To nie jest zwykły rumor. Oni chcą odpowiedzi, a Proces nie da im już łatwej bajeczki do przełknięcia.
Leon pokiwał głową. Czuł, że każdy z tych krzyków może zapoczątkować lawinę zdarzeń, których nikt już nie powstrzyma.– Jeśli uwierzyli choć na chwilę, że przez lata żyli w kłamstwie, teraz będą szukać winnych – odparł Leon, ściszając głos. – Kogoś, kto za to zapłaci.
Członek Celu o twarzy pooranej bliznami – nazywali go Bradem, choć Leon nie wiedział, czy to prawdziwe imię – wyrzucił z siebie chrapliwy śmiech.– Proces się spoci – powiedział, klepiąc po kaburze zrobionej z płótna. – Ich misterna układanka zacznie się sypać jak domek z kart.
Maja zmarszczyła brwi.– Nie ciesz się za wcześnie. Proces wciąż ma drony, żołnierzy, technologie. Może wykorzystać gniew ludzi i obrócić go przeciwko nam. Musimy działać ostrożnie. Potrzebujemy sojuszników. Kogoś, kto potwierdzi te nagrania, poprze nasze słowa. Inaczej powiedzą, że to tylko kolejna sztuczka Celu.
Leon oparł się o zrujnowaną ścianę, czując, jak chropowaty tynk drapie mu plecy. Wiedział, że Maja ma rację. Potrzebowali głosu kogoś z wewnątrz Procesu, kogoś z autorytetem. Ale czy taki człowiek w ogóle istniał? Proces słynął z tego, że eliminował wątpiących wcześniej, niż ci zdążyli otworzyć usta.
Wtem, ciszę przerwał dziwny dźwięk – szum, jakby odgłos wirnika. Maja uniosła dłoń, dając znak, by milczeć. Wszyscy zastygli. Leon nasłuchiwał. Drony Procesu miały charakterystyczny ton, metaliczny i zimny. Ten dźwięk był inny, cichszy. Po chwili z cienia wyłoniła się postać w długim płaszczu, oświetlając sobie drogę małą latarką. Nie miała munduru, ale jej sposób poruszania się zdradzał człowieka ostrożnego, może przestraszonego.
– Kim jesteś? – zawołała Maja niskim tonem. – Wystąp na światło.
Postać zbliżyła się i Leon dostrzegł jej twarz – bladą, z podkrążonymi oczami. Kobieta, może po trzydziestce, z włosami przyciętymi krótko, jak u kogoś, kto nie ma czasu na fryzjera. Rozejrzała się nerwowo.
– Nazywam się Vera – powiedziała zdławionym szeptem. – Pracowałam w administracji Procesu. Widziałam waszą transmisję… Musiałam was odnaleźć.
Maja uniosła brew.– Pracowałaś dla Procesu, a teraz przychodzisz do nas? Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś szpiegiem?
Vera przyłożyła rękę do piersi, jakby chciała pokazać, że pod płaszczem nie kryje broni.– Wiem, jak to brzmi – przyznała. – Ale to, co zobaczyłam, co wy pokazaliście… Pokrywa się z informacjami, które przechwyciłam kiedyś, by zrozumieć, co dzieje się z moim bratem. Zniknął pół roku temu, bo wątpił w oficjalne wersje wydarzeń. Szukałam dowodów i trafiłam na ślady takich aranżacji, jakie ujawniliście. Nie mogłam w to uwierzyć, aż do dziś.
Maja milczała, oceniał sytuację wzrokiem doświadczonego wojownika. Leon postanowił przerwać impas.– Jeśli znasz tajemnice Procesu – rzekł do Very – możesz pomóc nam przekonać ludzi do prawdy. Potrzebujemy wiarygodnego świadka, osoby z wewnątrz.
Vera skinęła głową.– Mam dane, nazwiska, nawet część korespondencji elektronicznej. Wiem, gdzie Proces przetrzymuje tych, którzy odważyli się kwestionować oficjalną linię. Jeśli to ujawnię, ludzie zrozumieją, że wasze nagrania to nie prowokacja, lecz rzeczywistość.
Maja wydęła wargi, zastanawiając się.– Jeśli kłamiesz, sprowadzisz na nas zagładę. Ale jeśli mówisz prawdę… możemy wstrząsnąć fundamentami ich władzy. Wyglądasz na zdesperowaną, Vera.
Kobieta przymknęła oczy, jakby walczyła ze łzami.– Zdesperowaną? Tak. Nie mam już nic do stracenia. Jeśli mnie złapią, zniknę jak mój brat. Jeśli pomogę wam, może odzyskam poczucie, że zrobiłam coś dobrego.
Maja gestem nakazała Leona i pozostałym, by oddalili się na moment, zostawiając Verę na środku pomieszczenia. Gdy odsunęli się o kilka kroków, Maja pochyliła się do Leona.– Co o tym myślisz? – zapytała ściszonym tonem.
Leon spojrzał na Verę. W jej oczach widział coś, co przypominało strach, ale i determinację.– Wygląda szczerze – powiedział cicho. – Poza tym, potrzebujemy kogoś takiego. Bez tego Proces może powiedzieć, że to była fałszywka. Ale z informacjami od Very możemy potwierdzić naszą historię z każdej strony.
Maja przygryzła wargę, zastanawiając się.– Dobrze – rzuciła w końcu. – Zaufamy jej na próbę. Ale nie spuszczajcie jej z oczu. Jeśli jest szpiegiem, lepiej żeby tego żałowała.
Wrócili do Very, która stała samotnie w półmroku, jak bezdomny kot przyłapany na kradzieży resztek. Maja pokiwała głową, dając jej milczące przyzwolenie.– Pokaż nam, co masz – rozkazała.
Vera wyciągnęła z kieszeni mały pendrive owinięty w kawałek płótna.– Tutaj są dane. Nazwiska oficerów, którzy koordynują fałszywe ataki. Dokumenty świadczące o tym, że Proces tworzy fikcyjne scenariusze zamachów. Mam też korespondencję wskazującą, że zatrzymani więźniowie są poddawani „reedukacji”. Mój brat był jednym z nich.
Maja przyjęła pendrive i podała go technikowi Celu, który niepostrzeżenie pojawił się za jej plecami. Mężczyzna szybko podłączył urządzenie do prowizorycznego terminala. Leon wstrzymał oddech – jeśli dane Very okażą się fałszywe, wiedzą to w ciągu kilku minut. Na twarzy technika malował się skupiony wyraz, a jego oczy wędrowały po ekranie. Po chwili uniósł głowę.
– Wygląda legitnie – oznajmił. – Daty, nazwy operacji, nawet schematy pomieszczeń. Jeśli to jest fałszerstwo, to bardzo dobrze zrobione. Ale wygląda prawdziwie.
Leon poczuł, jak fala ulgi spływa po jego kręgosłupie. Vera wbiła wzrok w podłogę, jakby zmęczona ciężarem własnych tajemnic. Maja uśmiechnęła się krzywo.– No proszę. Wygląda na to, że nasza mała rewolucja dostaje solidne paliwo.
Z zewnątrz znów dobiegły krzyki, tym razem głośniejsze, jakby miasto budziło się z narkotycznego snu. Leon wyobraził sobie ludzi przecierających oczy, sprawdzających informacje z różnych źródeł. Wyobraził sobie też patrole Procesu, próbujące zapanować nad sytuacją, może strzelające ostrzegawczo w powietrze, a może do ludzi – kto wie, do czego są zdolni. Jednak teraz Cel miał asa w rękawie: dowody i świadka. Mogli nadać kolejną transmisję, tym razem z dokumentami i relacją Very.
– Musimy to szybko zgrać w jeden przekaz, nagrać jej oświadczenie – powiedział Leon. – Ludzie muszą zobaczyć jej twarz i usłyszeć historię z jej ust. Wtedy nie będzie wątpliwości.
Maja skinęła głową, a Vera ściągnęła wąskie ramiona, jakby przytłoczona własną odwagą. Jednak w jej oczach Leon ujrzał iskrę determinacji. Wszyscy wiedzieli, że obracają ostrze noża przeciwko wilkowi. Jeśli się uda, wilk odskoczy i być może w końcu ujrzy, że nie jest jedynym drapieżcą w tym lesie. Jeśli się nie uda, wszyscy skończą na posiłku dla bestii.
Maja wydała rozkazy – technik miał przygotować sprzęt, Brad i inny członek Celu mieli pilnować wejścia, a Leon i Vera mieli zacząć pracę nad nową przemową, która wstrząśnie ludźmi jeszcze mocniej. Teraz nie chodziło już tylko o zasiać wątpliwości, teraz trzeba było zadać Procesowi cios w samo serce. A do tego potrzebna była prawda ostrzejsza niż wszystkie kłamstwa razem wzięte.
Leon po raz pierwszy pomyślał, że może – tylko może – uda im się wygrać tę grę. I nawet jeśli wygrają kosztem własnej krwi, to przynajmniej świat wreszcie zobaczy, że Bogowie Wojny są z krwi i kości, a nie z boskiej substancji. I że można ich zrzucić z piedestału.

Rozdział 6: Wyznania w mroku

Następnych kilka godzin minęło jak w półśnie – intensywnym i przerażającym, ale z dziwną nutą ekscytacji. W zrujnowanym budynku, który Cel nazwał „studium”, choć przypominał on raczej składzik na odpadki, ustawiono prowizoryczną scenografię. Kawałek białego płótna zawisł na ścianie, by odbijać światło, a latarka z filtrem dawała coś w rodzaju miękkiej poświaty. Przy stole z blachy i starych desek Leon i Vera siedzieli ramię w ramię, kreśląc plan wystąpienia.
Vera miała opowiedzieć o kulisach Procesu, o listach, które znalazła, o bracie, który zaginął, o ludziach, którzy znikali za to, że zadawali pytania. Miała pokazać dokumenty, wskazać nazwiska i numery identyfikacyjne – wszystko to, co sprawi, że transmisja nie będzie wyglądać na kolejną bujdę.
Leon dopracował każdą kwestię, każde zdanie. Nie chodziło o to, by być poetyckim czy wzniosłym. Chodziło o precyzję, o fakty ułożone jak ostre noże na stole, by ludzie nie mogli odwrócić wzroku. Miał w tym doświadczenie – sam kiedyś tworzył narracje dla Procesu. Teraz obracał te umiejętności przeciwko starym mocodawcom. I choć czuł gorycz, czuł też satysfakcję.
Maja krążyła wokół, jak generał w sztabie polowym. Sprawdzała kable, pytała technika o gotowość do transmisji, zerkała przez dziury w murach, czy nie zbliżają się patrole. Odgłosy z zewnątrz – krzyki, sporadyczne strzały, szybkie kroki biegających ludzi – świadczyły, że miasto budziło się w sposób bolesny i gwałtowny. Nic już nie było sterylne i ciche. Leonowi przez myśl przeszło, że rozpętał chaos, ale potem przypomniał sobie, że ten chaos był tu od zawsze, tylko zakryty warstwą strachu.
Wreszcie nadszedł moment prawdy. Technik dał znać, że jest gotowy. Podłączył mikrofon i kamerę do starego terminala. Zamierzał przebić się do sieci, którą już raz zinfiltrowali, i puścić nagranie na żywo. Bez montaży, bez cięć – czysta, nieprzetworzona prawda.
Vera usiadła na krześle przed płótnem. Przełknęła ślinę. Leon stanął za kamerą, obok technika. Maja i Brad stali w pobliżu, uzbrojeni, czujni. Każdy ruch mógł teraz być na wagę złota.
– Gotowa? – zapytał Leon cicho.
Vera skinęła głową, a jej oczy płonęły determinacją.– Tak, zróbmy to – odparła, a w głosie słychać było cień drżenia. Ale to był dobry drżenie, ludzkie i prawdziwe.
Technik uniósł rękę i pokazał trzy palce. Zmniejszał odliczanie, dwa, jeden… Leon skinął głową na znak, a potem szeptem:– Już jesteś na wizji.
Vera wzięła oddech, a potem zaczęła mówić. Jej głos był miękki, ale pewny.– Nazywam się Vera. Pracowałam w administracji Procesu jako analityk danych. Do tej pory wierzyłam, że wszystko to, co wam pokazywano, było prawdziwe. Wierzyłam, że Cel jest waszym wrogiem, a Proces waszą ochroną. Ale odkryłam dokumenty… – wskazała na pendrive i kilka wyświetlonych na tablecie plików. – To dowody, że Proces aranżował zamachy, że ludzie w mundurach Procesu sami podkładali ładunki, byście się bali, byście błagali o ich ochronę.
Zrobiła pauzę, pozwalając, by słowa wsiąkły w umysły widzów. W tym czasie Leon skupił się na jej twarzy w kadrze – wyglądała na zmęczoną, ale zdecydowaną, jak pielęgniarka na polu bitwy.
– Mój brat zaginął – kontynuowała. – Jego jedynym „przewinieniem” było to, że zadawał pytania o prawdziwość zamachów. Trafiłam na listy, w których oficerowie Procesu przyznawali, że niewygodnych ludzi należy usunąć lub „reedukować”. Mam nazwiska, daty, miejsca. To nie jest jeden wypadek przy pracy, to system. System manipulacji i represji.
W tle słychać było ciche trzaski z głośników, jakby sieć próbowała zablokować transmisję. Technik spojrzał nerwowo na Leona, ale ten skinął mu, by kontynuował.
– Wiem, że teraz mi nie ufacie – mówiła Vera. – Rozumiem. Ale zobaczcie sami: – podniosła tablet, pokazując dokumenty z nazwiskami i kodami operacji. – Te dane można zweryfikować. Znajdziecie tam ludzi, którzy zniknęli, a których Proces uznał za niebezpiecznych, bo odważyli się kwestionować tę idealną, sterylną rzeczywistość.
Z zewnątrz dobiegł huk eksplozji – może jedna ze stron próbowała zmylić przeciwnika kolejnym pokazem siły. Vera drgnęła, ale nie urwała wypowiedzi.
– Jeśli oglądacie to – jej głos wibrował – jeśli widzicie, co tu pokazujemy, wiecie już, że coś jest nie tak. Że te zamachy, te straszne obrazy, którymi was karmiono, nie zawsze są tym, czym się wydają. Cel nie jest bez winy, nie twierdzę, że to anioły. Ale Proces… Proces robił z nas pionki w swojej grze. Myśleliście, że gniew i strach to naturalne reakcje? One były reżyserowane. To oni są Bogami Wojny, którzy karmią się waszym lękiem.
Leon poczuł, jak ciarki przechodzą mu po skórze. Vera uderzyła w sedno – nazwał ich Bogami Wojny, jakby znała jego myśli. Jej głos stał się głośniejszy, bardziej nasycony pasją.
– Nie proszę was, byście mi zaufali na słowo. Sprawdźcie te informacje. Rozmawiajcie z sąsiadami, szukajcie potwierdzeń. Nie wierzcie już ślepo w to, co widzicie na ekranach kontrolowanych przez Proces. Poznajcie prawdę, która jest gorzka, ale prawdziwa. Macie dość strachu? Macie dość grania roli ofiar w sztuce, w której nie macie głosu?
W tym momencie ekran terminala zamigotał, a dźwięk zacharczał. Technik rzucił w eter:– Próbują nas zablokować. Przyspiesz!
Vera spojrzała na kamerę.– Teraz jest wasza chwila. Możecie poddać się manipulacji albo możecie żądać odpowiedzi. Jeśli stoimy tu i ryzykujemy życiem, to dlatego, że wierzymy, że świat zasługuje na prawdę. Macie tę prawdę przed sobą. Co z nią zrobicie?
Ostatnie zdanie wypowiedziała z narastającą desperacją, jak aktorka w finałowej scenie tragedii. Technik wyłączył transmisję, zanim Proces całkowicie ją zablokował. W pomieszczeniu zapadła cisza cięższa niż kamień. Wszyscy oddychali szybko, jak po biegu. Maja wsparła się o ścianę, przymykała oczy, jakby chciała usłyszeć dalekie echo reakcjo ludzi.
Leon poczuł, że po raz pierwszy zobaczył Verę w pełnej krasie. Była nie tylko zdrajczynią Procesu, ale kimś, kto oddał cząstkę własnej duszy dla słusznej sprawy. Jeśli to się nie uda, skończą martwi. Jeśli się uda, posadzą ziarno, z którego może wykiełkować nowa świadomość.
– Teraz czekamy – powiedział cicho. – Zrobiliśmy, co mogliśmy.
Maja skrzyżowała ramiona.– Jeśli ludzie chcą prawdy, mają ją. Jeśli wolą kłamstwo, nikt im nie pomoże. Ale my… przynajmniej my spróbowaliśmy.
Za ścianą nadal rozlegały się krzyki, sporadyczne strzały, i odgłosy, które mogły być płaczem lub śmiechem. Świat się zmieniał – powoli, boleśnie, ale nieodwracalnie. Leon zdał sobie sprawę, że od tego momentu nic już nie będzie takie samo.
Wszyscy siedzieli w milczeniu, połączeni niewypowiedzianym pytaniem: czy ich odwaga, brawura i poświęcenie wystarczą, by przechylić szalę? Czy Bogowie Wojny zstąpią z piedestału, oddając ludziom wolność wyboru?
Noc była długa, a odpowiedź wciąż czekała, skryta w sercach i umysłach mieszkańców miasta, którzy właśnie wchodzili w nową, mroczną erę świadomości.

Rozdział 7: Miasto bez masek

Miasto Procesu zmieniło się z dekoracji w scenę walki – i to dosłownie. W ciągu kilku godzin od emisji nagrań Very i Leona, atmosfera zagęściła się jak dym z tanich papierosów w obskurnym barze. Ludzie zaczęli pytać, a kiedy ktoś długo żyje w strachu i nagle dostaje do ręki ostrze prawdy, może z niego zrobić coś więcej niż tylko przyjrzeć się ostrzu pod światło. Niektórzy zaczęli szukać winnych, inni chcieli więcej dowodów, jeszcze inni – połapawszy, że dotychczasowy porządek był picem na wodę – postanowili od razu przejść do rękoczynów.
Przez wybite okna zrujnowanego budynku, w którym ukrywali się Leon, Maja, Vera i reszta grupy, dobiegały głośne echa nowej rzeczywistości: krzyki zebranych na placach ludzi, odgłosy kamieni uderzających o policyjne tarcze, a czasem pojedyncze strzały. Proces nie zasypiał gruszek w popiele – szybko zebrał swoich strażników, dodał do tego drony i broń akustyczną, próbując przywrócić „porządek”. Tyle że teraz, kiedy widzowie odkryli, że sztuka była oszustwem, nie chcieli w niej dłużej grać. Padały pytania, żądano uwolnienia więźniów, zaprzestania manipulacji. W odpowiedzi Proces używał przemocy, dowodząc tym samym, że nagrania nie kłamały.
Leon siedział na podłodze, opierając plecy o ścianę. Był zmęczony – nie fizycznie, lecz psychicznie. Od pojawienia się Very i transmisji minęło niewiele czasu, ale zmiany zachodziły jak w przyspieszonym filmie. W rogu pomieszczenia Maja rozmawiała szeptem z Bradem, dyskutując o kolejnych krokach. Vera leżała zawinięta w koc, próbując zasnąć choć na chwilę. Technik Celu majstrował przy sprzęcie, jakby chciał ponownie nadać jakiś sygnał, lecz tym razem linie komunikacyjne były zablokowane lub pełne zakłóceń.
Leon złapał się na tym, że zastanawia się nad Eliotem – swoim dawnym przełożonym z redakcji Procesu. Jak ten człowiek teraz reaguje? Czy próbuje ratować resztki fasady, czy może właśnie planuje krwawą kontrę? Eliot był kimś, kto wcielał w życie ideę kontroli przez strach, i Leon podejrzewał, że nie ugnie się tak łatwo. A może Eliot też czuł się zaskoczony skalą reakcji tłumu?
Nagle Maja podeszła bliżej. Miała na twarzy cienie zmęczenia, ale oczy lśniły determinacją.
– Miasto wrze – powiedziała cicho. – Bezpośrednia konfrontacja z Procesem byłaby samobójstwem. Mają wciąż ogromne zasoby. Ale ludzie zaczynają się organizować. Słyszałam, że w dzielnicy południowej tworzą się rady obywatelskie, które żądają negocjacji i uwolnienia więźniów. To może być nasza szansa.
– Nasza szansa na co? – spytał Leon, pocierając skronie.– Na to, by Cel stał się kimś więcej niż bandą buntowników. Jeśli ludzie uwierzą, że i my potrafimy działać rozsądnie, może przyłączą się do nas, a nie zobaczą w nas tylko odbicie Procesu po drugiej stronie lustra.
Leon zrozumiał aluzję. Potrzebowali odciąć się od stereotypu agresywnego ruchu rozrabiaków. Teraz, gdy prawda zaczynała krążyć w żyłach miasta, mogli zaproponować coś innego – sensowny dialog, wsparcie i pomoc w przejściu do nowej rzeczywistości. Tyle że do dialogu trzeba dwójki. A czy Proces był skłonny rozmawiać?
– To trudne – mruknął. – Proces albo prze do eskalacji, albo spróbuje po cichu wyeliminować nas, zanim ludzie całkiem przejrzą na oczy.
Maja pokiwała głową.– Wiem. Dlatego musimy zabezpieczyć naszą pozycję. Mamy Verę, mamy dokumenty. Jeśli pokażemy ludziom, że nie jesteśmy tylko destrukcją, ale też wiedzą, planem na przyszłość… może znajdzie się ktoś z Procesu, kto odważy się z nami rozmawiać.
Leon pamiętał o tym, że Vera wspominała o miejscach, gdzie przetrzymywano więźniów. Gdyby uwolnić choć część z nich i pokazać światu, że Cel potrafi działać nie tylko w gniewie, ale w obronie skrzywdzonych, zyskaliby moralną przewagę. To był ryzykowny pomysł, bo uwolnienie więźniów oznacza konfrontację z siłami Procesu.
– Moglibyśmy spróbować – powiedział w końcu. – Jeśli ludzie zobaczą nas uwalniających ich bliskich, może staną po naszej stronie.
Maja uśmiechnęła się krzywo.– Tak myślałam. Vera mówiła, że w starej fabryce żywności, na zachodnich obrzeżach, urządzili tajne centrum „reedukacji”. Jeśli zajmiemy je i uwolnimy więźniów, będzie to nie tylko moralne zwycięstwo, ale też znak dla ludzi, że nie jesteśmy ich wrogami.
Leon przełknął ślinę. W ich sytuacji każdy ruch był obarczony ryzykiem. Ale może to właśnie ta gra: z jednej strony Process broni kłamstw i ucisku, z drugiej Cel – teraz z Leona pomocą – stara się przejść od prostego buntu do ruchu uwolnienia. Czy to się uda?
– Dobrze – powiedział. – Zrobimy to. Ale musimy być ostrożni. Możliwe, że Process już zwiększył ochronę tego miejsca.
Maja skinęła głową.– Zbadamy teren. Vera może pomóc z identyfikacją strażników, schematem pomieszczeń. Brad i ja weźmiemy ludzi do akcji. Ty, Leon, możesz zostać w tyle, koordynować i znów przygotować przekaz, by pokazać światu, co znaleźliśmy.
Leon poczuł lekki ucisk w żołądku. Może bał się, że odsuwają go od bezpośredniej walki? Ale zrozumiał też, że jego rola jako narratora, spinającego to wszystko w logiczny przekaz, jest kluczowa. Może nie był żołnierzem, ale potrafił zmienić fakty w przesłanie, przekuć surową prawdę w przekonującą historię.
– W porządku – zgodził się. – Zostanę i będę gotów na kolejną transmisję.
W tym momencie Vera poruszyła się pod kocem i usiadła, przecierając oczy. Miała ziemistą twarz zmęczonego człowieka, ale w jej spojrzeniu tlił się płomień determinacji.
– Mówiłyście o fabryce żywności? – zapytała ochryple. – Znam to miejsce. Mój brat wspomniał o nim w ostatniej rozmowie, zanim zniknął. Znam harmonogram wymian strażników i wiem, które wejścia są najmniej chronione. Pomogę wam.
Maja uśmiechnęła się w sposób, który przypominał lwi pazur delikatnie dotykający grzbiet ofiary.– Bardzo dobrze – powiedziała. – W końcu przydasz się nam nie tylko jako świadek, ale i przewodnik.
Leon zauważył, że Maja zaczyna naprawdę ufać Verze. To był dobry znak – bez zaufania nie zbudują nic nowego. Jednak zaufanie mogło być też pułapką, gdyż w świecie, gdzie kłamstwo było walutą, szczerość zawsze groziła rozczarowaniem.
– Kiedy ruszamy? – zapytał Brad, zaciskając dłonie, aż pobielały mu knykcie.
Maja spojrzała przez wybite okno. W oddali lśniła pomarańczowa łuna – może od płonącego auta, albo barykady zbudowanej przez wściekły tłum.– Jak najszybciej – odrzekła. – Im dłużej czekamy, tym bardziej Process umacnia swoje pozycje. Ruszymy przed świtem. Leon, ty i technik zostaniecie tutaj. Po udanej akcji prześlemy materiały, a ty dopracujesz kolejny przekaz dla ludzi. Muszą zobaczyć, że Cel potrafi sięgać po więcej niż gniew – że potrafimy ratować.
Leon kiwnął głową. W głębi duszy czuł lęk, ale i podekscytowanie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, rozmontują kolejny filar kłamstw Procesu. Jeśli nie… no cóż, od początku ryzykowali życiem.
Vera wstała i podeszła do terminala, by naszkicować plan fabryki, Brad sprawdził broń, a Maja przygotowywała się mentalnie do konfrontacji. Leon odsunął się w cień, odruchowo wyciągając notatnik i zaczynając kreślić zdania: „Dzisiejszej nocy ci, których nazywano terrorystami, pokazali, że potrafią ratować niewinnych. Dzisiejszej nocy ujrzeliśmy, że strach można zastąpić solidarnością…”.
Za oknem miasto oddychało ciężko, jak bokser po rundzie morderczego pojedynku. Teraz miała nadejść kolejna runda. A Leon mógł tylko mieć nadzieję, że odwaga i prawda zdołają przeciwstawić się siłom, które przez tyle lat karmiły ludzi opium strachu.
Rozdział 8: Cienie fabryki
Czas przed świtem zawsze miał w sobie coś nierzeczywistego – jakby świat zawisł na moment w stanie zawieszenia pomiędzy jednym dniem a kolejnym, a wszystkie grzechy i nadzieje wstrzymały oddech, czekając na rozstrzygnięcie. Maja, Brad i reszta ekipy Celu wyruszyli pod osłoną mroku, a Vera prowadziła ich ciemnymi uliczkami, unikając głównych arterii, gdzie patrole Procesu świeciły reflektorami i szukały buntowników.
Leon i technik zostali w kryjówce, wśród gruzu i potłuczonych szyb, czuwając przy terminalu. Leon miał w głowie plan, jak zaprezentować światu skutki tej akcji – uwolnionych więźniów, dowody na okrucieństwa i manipulacje. Ale najpierw musieli wygrać starcie w fabryce, a on nie miał na to wpływu. Odczuwał bolesne ukłucie bezsilności – dawniej pociągał za sznurki propagandy, dziś musiał zaufać innym, że dadzą mu właściwy materiał do dalszej walki.
Godziny mijały w dusznym oczekiwaniu. Z zewnątrz dochodziły odgłosy zamieszek, co jakiś czas sygnały dronów przecinały ciszę. Technik starał się przebić przez zakłócenia i namierzyć sygnał radiowy ekipy Majii, ale Proces wprowadził silne blokady. W końcu, tuż przed świtem, w słuchawce rozległ się stłumiony szept:
– Maja do bazy… weszliśmy do fabryki.
Leon przybliżył ucho do mikrofonu.– Słyszę – powiedział cicho. – Jaki status?
Przez chwilę słyszał tylko trzaski. W końcu głos Mai, przyciszony i zdyszany, zaczął relacjonować:– Są strażnicy, ale mniej niż się spodziewaliśmy. Vera miała rację co do zmian warty. Znalazły się pomieszczenia z celami, zamknięte od wewnątrz… Próbujemy obejść zabezpieczenia.
Leon zacisnął pięści. Jeśli uda im się uwolnić ludzi, to będzie wielki krok naprzód. Technik, pochylony nad konsolą, próbował utrzymać połączenie. Nagle w głośniku rozległy się krzyki i pojedyncze strzały. Serce Leona zamarło.
– Maja, co się dzieje? Maja?!
Przez chwilę słyszał tylko szum. Potem głos Brada, wściekły i zdławiony:– Zasadzka! Mają w głębi budynku oddział z tarczami i paralizatorami. Maja ranna w ramię, ale żyje. Próbujemy otworzyć cele, ale potrzebujemy chwili czasu!
Leon poczuł, jak kolana mu miękną. To nie była prosta akcja. Proces nie był głupi – widać nie pozostał ślepy na możliwość, że Cel może chcieć uwolnić więźniów.– Macie jakieś wsparcie? – spytał nerwowo.– Vera próbuje zhakować zamki. Jeśli się uda, uwolnimy ludzi i wycofamy się. Inaczej zostaniemy tu jak kaczki.
Leon zacisnął zęby. Technologia kontra technologia, człowiek kontra człowiek. Scenariusz, którego obaj chcieliby uniknąć. Czas zdawał się rozciągać, jak twarda guma. Na zewnątrz niebo zaczynało szarzeć, ale w duszy Leona było ciemno. Nie mógł im pomóc, mógł tylko czekać.
Minęło kilka długich minut, wypełnionych trzaskami i metalicznymi odgłosami w eterze. Nagle znów głos Mai:– Udało się! Vera otworzyła cele! Mamy około dwudziestu ludzi. Są słabi, ale chodzą. Wycofujemy się korytarzem północnym. Proces będzie próbował nas zatrzymać, ale musimy się stąd wydostać.
Leon odetchnął, jakby ktoś zdjął mu kamień z piersi. Dwudziestu ludzi – to całkiem sporo. Jeśli ich pokażą światu, będą żywym dowodem na okrucieństwa Procesu i na to, że Cel nie jest tylko narzędziem chaosu, ale potrafi chronić i ratować.
– Wracajcie do bazy – polecił spokojnie, choć w środku kipiał z emocji. – Przygotuję wszystko do transmisji. Ludzie muszą to zobaczyć.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na technika.– Musimy mieć gotowy materiał. Jak tylko wrócą, nagrywamy ich historie, pokazujemy rany, opowiemy o tym, co widzieli w fabryce. To złamie ostatni bastion wątpliwości.
Technik skinął głową.– Proces pewnie będzie próbował nas namierzyć i zniszczyć. Ale jeśli nasz przekaz pójdzie w świat, może nie zdążą zareagować, zanim ludzie zaczną odwracać się od nich masowo.
Leon podszedł do okna. Blask poranka powoli rozpraszał ciemność. Nie był to piękny świt – w powietrzu unosił się zapach spalenizny, a dalekie echo strzałów przypominało o tym, jak kruche są fundamenty nowej, rodzącej się rzeczywistości. Ale jeśli dzisiaj zdołają pokazać coś więcej niż złość i terror, jeśli uda im się przekonać ludzi do wspólnego działania, może nadejdą kolejne poranki, spokojniejsze i jaśniejsze.
Minęło około pół godziny, gdy usłyszeli ciche kroki na schodach. Leon i technik zacisnęli dłonie na prowizorycznej broni – metalowych prętach, które nie stanowiłyby wielkiej przeszkody dla uzbrojonych żołnierzy, ale w obecnej sytuacji i to było coś. Jednak to Maja, krwawiąca lekko z ramienia, ukazała się w drzwiach, wspierając się o Brada. Za nimi Vera, ubrudzona pyłem i potem, a dalej kilkoro słabych, wycieńczonych ludzi o pustych oczach. Więźniowie. Mężczyźni i kobiety w poszarpanych ubraniach, z piwniczną bladością skóry.
Leon nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi i współczucia. Podbiegł do Mai, która syknęła z bólu, gdy dotknął jej ramienia. Rana była powierzchowna, ale bolała jak diabli.– Dajcie mi bandaż – zawołał. – Pomóżmy jej. A wy – zwrócił się do więźniów – możecie usiąść, odpocząć. Jesteście bezpieczni.
Ludzie patrzyli z niedowierzaniem. Proces karmił ich obrazami Celu jako bandytów bez serca, a tymczasem to właśnie Cel ich uwolnił. Niektórzy zaczęli pytać szeptem: „Gdzie jesteśmy? Kim jesteście?”. Maja, choć ledwo stała na nogach, uniosła dłoń, by uciszyć ich.
– Nie jesteśmy aniołami – powiedziała cicho. – Ale nie kłamiemy i nie zamykamy ludzi w piwnicach. Uwolniliśmy was, bo każdy ma prawo do wolności. Teraz chcemy opowiedzieć światu waszą historię. Czy pomożecie nam?
Spoglądali na nią z nieufnością, ale i nadzieją. W końcu jeden z nich, starszy mężczyzna z posiwiałymi włosami i rozerwanym kołnierzem, skinął głową.– Byłem dziennikarzem niezależnego portalu – wychrypiał. – Proces zatrzymał mnie za zadawanie pytań. Opowiem, co widziałem.
Za jego przykładem ruszyli inni. Kobieta o imieniu Talia, nauczyciel, którego nazywano Sam, młody chłopak z blizną na policzku. Każdy miał historię o zastraszaniu, „reedukacji”, groźbach i braku światła. Ich opowieści były jak gwoździe do trumny kłamstw Procesu.
Leon poczuł przypływ energii. To było to, czego potrzebowali. Technik ustawił kamerę i mikrofon, Maja poprosiła wszystkich o ciszę i zaczęli nagrywać. Każdy z uwolnionych opowiadał swoją historię, a Leon z zadziwieniem odkrył, że jego rola jako narratora może być teraz drugorzędna – oni sami byli najlepszymi świadkami, najmocniejszym argumentem.
Gdy skończyli, słońce już wzeszło, choć schowane za chmurami dymu i kurzu. Teraz technik przygotowywał transmisję, próbując użyć tych samych kabli i sztuczek, co poprzednio. Proces pewnie wiedział, że Cel spróbuje ponownie uderzyć informacją, ale Leon liczył, że nowe dane są tak szokujące, iż dotrą do ludzi, zanim władza zdąży je zdławić.
Maja, z zabandażowanym ramieniem, stanęła obok Leona.– To nie koniec – powiedziała. – Proces będzie walczył, ale już nie są monolitem strachu. Teraz ludzie mają porównanie. Mogą zobaczyć, że istnieje inna droga.
Leon przytaknął. W głowie wciąż słyszał echa słów Very, echo krzyków uwolnionych więźniów, szelest przewracanych kart z dokumentami. Pomyślał o Eliotcie i innych ludziach w garniturach i mundurach Procesu, którzy być może właśnie oglądają ich transmisję ze ściśniętym sercem. Już nie dało się tego zawrócić. Ich teatr się spalił, a na scenie zostały tylko wygaszone reflektory i widownia, która domaga się prawdy.
– Raz jeszcze – powiedział cicho do technika – puszczamy to w świat.
Obraz i dźwięk ruszyły w cyfrową podróż przez zaniedbane łącza. Za kilka minut, godzin, może dni, ludzie zobaczą kolejne nagranie. Tym razem nie sam Leon, nie tylko Vera, ale całe grono uwolnionych więźniów wyjawi, co Proces z nimi robił. To już nie był pojedynek retoryczny – to była brutalna konfrontacja faktów i świadectw.
Za oknem miasto wciąż wrzało, lecz Leon miał wrażenie, że w tym wrzeniu kiełkuje coś nowego – pragnienie życia bez kłamstw, bez strachu, bez fałszywych Bogów Wojny. I choć przed nimi wciąż stała góra problemów, dziś zrobili ogromny krok. Z kamienia strachu potrafili wykuć ostrze nadziei.

Rozdział 9: Ulica bez imienia

W powietrzu unosiła się mieszanka kurzu, dymu i czegoś, co można by nazwać strachem okraszonym nadzieją. Miasto Procesu już od dawna nie przypominało sterylnej makiety – teraz wyglądało raczej jak nieukończony obraz, do którego ktoś nagle chlusnął farbą o niespodziewanym kolorze. Ludzie wyszli z domów, wypełzli z kątów, w których ukrywali się przed wszechobecnym nadzorem, i zaczęli głośno domagać się odpowiedzi. Strach nie zniknął, ale przynajmniej przestał być ślepy. Teraz strach łączył się z gniewem i determinacją.
Leon i Maja stali w oknie zrujnowanego budynku, przez które widać było jedną z głównych ulic. Jeszcze tydzień temu była to czysta, regularna arteria, gdzie każdy przechodzień poruszał się w jednostajnym rytmie. Teraz była pełna barykad z mebli, spalonych kontenerów i wraków samochodów. Po jednej stronie stali ludzie z prowizorycznymi broniami, patykami, łańcuchami, a nawet starymi rurami, które mogły służyć za pałki. Po drugiej stronie widać było oddział Procesu, z dronami krążącymi nad ich głowami. Wszyscy trwali w napięciu, jak dwóch bokserów tuż przed pierwszym ciosem.
Wysoko nad ulicą, na sypiącym się balkonie, unosił się transparent z jednym słowem: „WOLNOŚĆ”. Ktoś musiał go zawiesić nocą, ryzykując życiem, bo za takie akty odwagi Proces jeszcze niedawno porywał ludzi bez śladu.
Maja, z ramieniem wciąż obandażowanym po walce w fabryce, odezwała się cicho:– Wygląda na to, że nasza praca nie poszła na marne. Ludzie już nie boją się stawiać pytań. Ale jeśli to przeistoczy się w otwartą wojnę uliczną, może się skończyć tragicznie.
Leon wiedział, że miała rację. Byli teraz w niebezpiecznym momencie. Transmisje, które przeprowadzili, uwolnieni więźniowie i dokumenty ujawnione przez Verę, wszystkie te elementy niczym iskra roznieciły ogień buntu. Ale ten ogień mógł pochłonąć też ich samych, jeśli stracą kontrolę nad sytuacją. Społeczeństwo, które przez lata było marionetką, teraz, wyrywając się ze sznurków, mogło zacząć miotać się w szaleństwie.
Vera podeszła do nich, przecierając zmęczone oczy. W jej twarzy widać było mieszankę ulgi i lęku.– Przechwyciłam część komunikatów Procesu. Oni sami nie są zgodni co do tego, co robić. Niektórzy oficerowie Procesu myślą o negocjacjach, inni chcą stosować brutalną siłę i zastraszać. Nie mają jednego frontu.
– Jeśli się podzielą, mamy szansę – odparł Leon. – Ale musimy zrobić kolejny krok. Potrzebujemy symbolu, gestu, który pokaże, że Cel nie chce wojny totalnej, tylko prawdy i sprawiedliwości.
Maja przymrużyła oczy.– Może spróbujemy kontaktu z kimś z Procesu, kto jest gotów do rozmów. Ktoś musi przemówić do ludzi z obu stron. Bez tego wszystko zamieni się w jatkę.
Leon zastanawiał się, kogo mogliby skłonić do dialogu. Eliot był twarzą propagandy, trudny i zimny jak lód. Ale być może pod wpływem presji i ujawnionych tajemnic również on zaczął inaczej patrzeć na sytuację. Znał E-liota jako człowieka, który cenił kontrolę i ład, a teraz kontrola wymykała się z rąk, ład okazał się fikcją. Może Eliot był wystarczająco pragmatyczny, by zrozumieć, że dalsze zaostrzanie konfliktu obróci się przeciwko Procesowi.
– Spróbuję skontaktować się z Eliotem – oznajmił Leon, choć poczuł, jak suchość ściska mu gardło. – Jeśli go znam, będzie chciał wyjść z tego z twarzą. Może przekona go szansa zachowania resztek wpływów w nowym układzie.
Vera i Maja spojrzały na niego sceptycznie, ale nie miały lepszego pomysłu.– Zrób to – rzekła Maja. – Lepiej spróbować negocjacji, niż patrzeć, jak miasto płonie w bratobójczej walce.
Leon zszedł na dół i usiadł przy terminalu. Technik przepinał przewody, próbując znaleźć wolną ścieżkę komunikacji, która nie byłaby nadzorowana przez oddziały Procesu. Po kwadransie majstrowania udało się – mieli kruchy, zaszumiony kanał.
Leon nadał prosty komunikat, zastrzegając, że nadaje jako przedstawiciel Celu i grupy wolnych obywateli. Zaprosił Eliota do rozmowy w neutralnym miejscu. Proponował, by obie strony przysłały po kilku reprezentantów, bez broni, i porozmawiały o przyszłości miasta.
Czekali pół godziny w ciszy, przerywanej tylko odgłosami z zewnątrz. Potem terminal zatrzeszczał i rozległ się znajomy, chłodny głos Eliota:– Leonie, nigdy bym nie pomyślał, że jeszcze kiedyś będziemy rozmawiać. Słyszałem twoje ostatnie transmisje. Udało ci się wprowadzić sporo zamętu. Czyżbyś teraz chciał negocjować?
Leon wyczuł w tym tonie złośliwość, ale i ciekawość.– Eliot, wiesz, że ten chaos nie przyniesie nic dobrego. Ludzie już nie uwierzą w starą narrację. Możemy dalej walczyć, doprowadzając do krwawych rozstrzygnięć, albo możemy znaleźć nową równowagę. To zależy również od ciebie.
Zapadła krótka cisza. Potem Eliot westchnął, a w tym westchnieniu Leon rozpoznał zmęczenie człowieka, który traci grunt pod nogami.– Dobrze, spotkajmy się. Ale jeśli zastawiacie pułapkę… wiesz, że Proces wciąż ma środki, by zetrzeć was na proch.
– Nie chcemy pułapki – odparł Leon, starając się mówić spokojnie. – Chcemy rozmowy, publicznej, tak, by ludzie mogli ją zobaczyć. Niech zobaczą, że nie chowamy się już za maskami. Wy wybierzcie jednego reprezentanta, my wybierzemy jednego. Spotkamy się na placu, w południe, bez broni, kamery na was i na nas.
Eliot zdawał się ważyć słowa. W końcu wypluł je z goryczą:– W porządku. Niech tak będzie. Plac przy dawnej bibliotece. W południe. Jeśli to podstęp, zobaczycie, co to prawdziwy strach.
Połączenie się urwało. Leon usiadł ciężko na krześle. Czuł, jak Maja kładzie mu dłoń na ramieniu.– Udało się – powiedziała cicho. – Może jutro miasto ujrzy nas i Proces w rozmowie, a nie w walce.
Vera zerknęła nerwowo na ulicę, gdzie wciąż trwał impas między uzbrojonymi mieszkańcami a siłami Procesu.– Jeśli faktycznie dojdzie do tych rozmów publicznie, ludzie zobaczą, że można rozwiązywać sprawy bez przemocy. Tylko czy Eliot dotrzyma słowa?
– Tego nie wiemy – przyznał Leon. – Ale warto spróbować. Bez takiego gestu zawsze będziemy stać naprzeciw siebie z pięściami zaciśniętymi na pałkach i nożach.
Maja nachyliła się, spoglądając Leonowi w oczy.– Pójdziesz ty. Ty i Eliot znacie się z dawnych czasów. Może zrozumie, że w tym nowym świecie nie ma miejsca dla Bogów Wojny, że ludzie chcą oddychać własnym powietrzem, bez scenariuszy pisanych w ciemnych gabinetach.
Leon przełknął ślinę. Chciał zaproponować, by poszła Maja, bo miała charyzmę przywódczyni, ale Maja była ranna, a poza tym to Leon reprezentował tę drugą stronę propagandowej barykady – kiedyś dla Procesu, teraz przeciw niemu. To miało sens.
– Dobrze – zgodził się. – Pójdę.
Przygotowania do jutrzejszego spotkania zajęły resztę dnia. Cel powiadomił ludzi, by przyszli, ale trzymali się na uboczu, aby nie prowokować starć. Proces pewnie zrobi to samo. Wieczorem, przy nikłym świetle latarek, Leon przygotowywał kilka zdań, które miał wypowiedzieć publicznie. Jak nazwać tę sytuację bez patosu, jak wyrazić, że choć do tej pory walczyli w cieniu kłamstw i lęku, teraz mogą spróbować czegoś innego?
Gdy zapadła noc, miasto oddychało coraz ciężej. Ale tym razem Leon czuł, że w tym oddechu jest coś więcej niż uległość czy rezygnacja. W głębi ruin ludzie powtarzali słowa, które usłyszeli w transmisjach, szeptem opowiadali sobie o uwolnionych więźniach, o dokumentach, o tym, jak Cel pomógł tym, którzy byli traktowani jak bydło do przeróbki. Już jutro na placu obie strony spojrzą sobie w twarz – oby ten akt odwagi nie okazał się daremny.

Rozdział 10: Twarzą w twarz

Południe nadeszło zaskakująco jasno, jakby słońce chciało oświetlić scenę, która miała się rozegrać na placu przy dawnej bibliotece. To miejsce, kiedyś opustoszałe i sterylne jak sala operacyjna, teraz wyglądało jak rynek w czasach wielkich przemian. Ludzie zgromadzili się w bezpiecznej odległości, tworząc koło z gapiów, którzy przyszli zobaczyć coś, co mogło zadecydować o ich przyszłości.
Po jednej stronie placu stanęli Leon i Maja, oraz kilku członków Celu – bez broni, z dłońmi na widoku. Po drugiej stronie pojawił się Eliot z dwoma oficerami Procesu. Mieli mundury, ale bez karabinów, za to z twarzami napiętymi jak struny skrzypiec. Nad nimi krążył pojedynczy dron, zapewne gotowy do interwencji, ale chwilowo neutralny. Gdzieś w tle Vera i technik ustawiali kamerę i mikrofon, aby ta chwila została zarejestrowana i przesłana w eter.
Ludzie w tłumie szeptali, komentowali, pokazywali palcami. Nie było już jednolitej masy zastraszonych obywateli. Byli wśród nich byli więźniowie, którzy opowiadali innym o tym, co ich spotkało, były rodziny z dziećmi trzymanymi za rękę, byli starcy i młodzi. Każdy przyszedł z własną motywacją, chęcią zrozumienia, co dalej.
Leon ruszył środkiem placu, zatrzymując się na jego środku, w niewielkiej strefie niczyjej. Eliot zrobił to samo, jakby odtwarzali wspomnienie dawnych czasów, gdy spotykali się w redakcji i omawiali kolejny propagandowy materiał. Tylko że teraz nie było stołu z kawą, nie było sterylnych biurek. Teraz było słońce, kurz i setki oczu wpatrzonych w nich z napięciem.
– Eliot – zaczął Leon, starając się, by głos mu nie drżał. – Pamiętasz, jak tworzyliśmy relacje o zagrożeniach zewnętrznych i wewnętrznych, by podtrzymać porządek? Teraz wiesz, że ludzie poznali prawdę. Nie możemy dalej karmić ich strachem bez końca. Jeśli spróbujecie użyć siły, doprowadzicie do rzezi, a to oznacza koniec waszej kontroli.
Eliot zmrużył oczy, jakby światło raziło go w twarz.– Leonie, ty naprawdę myślisz, że ludzie staną się harmonijni i mądrzy bez naszego nadzoru? Widziałeś, jak szybko rzucili się do buntu i chaosu? Proces powstał po to, by chronić przed najgorszym, a teraz wyrywacie nam narzędzia z rąk, zostawiając gołych i bezbronnych.
Z tłumu dobiegły okrzyki dezaprobaty. Ktoś krzyknął: „Kłamca!”, ktoś inny: „Gdzie byliście, gdy więziliście niewinnych?!”. Eliot drgnął, słysząc te głosy, ale nie odwrócił wzroku.
Leon starał się mówić spokojnie.– Chronić przed najgorszym, Eliot? Jeśli strach był jedynym narzędziem, którym dysponowaliście, to może wasza wizja harmonii była tylko złudzeniem. Ludzie nie są idealni, to prawda. Ale nie można budować społeczeństwa na permanentnym strachu. Teraz mają dowody waszych kłamstw. Widzą, że Cel uwolnił więźniów, a Proces ich więził. Kim wy jesteście bez waszej propagandy?
Eliot zagryzł wargę. Dokoła panowała głucha cisza, przerywana tylko sporadycznymi szeptami. Maja milczała, stojąc z boku, pozwalając Leonowi prowadzić tę wymianę słów. Oficerowie Procesu przestępowali z nogi na nogę.
– Nie zaprzeczam, że używaliśmy manipulacji – powiedział Eliot w końcu. – Ale co proponujesz w zamian? Rozumiem, że ludzie chcą wolności. Ale wolność bez odpowiedzialności to recepta na chaos. Czy Cel ma plan, jak zarządzać tym miastem? Czy potraficie zapobiec wojnie domowej?
Leon zacisnął pięści, ale opanował się.– Nie musimy robić tego sami. Ludzie muszą włączyć się w tworzenie nowej struktury społecznej. Możemy powołać rady obywatelskie, możemy dać ludziom głos. Nie mówię, że to będzie proste. Mówię tylko, że warto spróbować, bo stary system już się wypalił.
Tłum znów ożył. Ktoś krzyknął: „Chcemy głosu!”, a inna osoba: „Uwolnijcie wszystkich więźniów!”. Ten chór narastających żądań mógł łatwo wymknąć się spod kontroli. Eliot uniósł dłoń, jakby próbował uciszyć ludzi siłą autorytetu, który już wyparował. Nic z tego. Autorytet nie wróci na skinienie.
Maja zrobiła krok naprzód, stając obok Leona.– Eliot – powiedziała ostrzej, niż zrobił to Leon. – Przez lata trzymaliście ludzi w klatkach strachu. Teraz klatka jest pęknięta. Wiesz, co to znaczy? Że albo spróbujecie razem z nami posprzątać ten bałagan, albo udacie, że go nie widzicie, i wtedy zostaniecie zmieceni przez własne kłamstwa.
Eliot odwrócił wzrok na chwilę, patrząc w stronę oficerów. Ci skinęli głowami. Może i wśród Procesu narastało przekonanie, że stara strategia się nie opłaci. Może widzieli, że nagrane świadectwa uwolnionych, dowody i żywy gniew ludu są amunicją, której nie da się rozbroić propagandą.
– Załóżmy, że się zgodzimy – powiedział Eliot, cedząc słowa. – Załóżmy, że uwolnimy pozostałych więźniów, że zasiądziemy do stołu z radami obywateli i Cel również da gwarancje, że nie zamieni miasta w pole bitwy. Czy macie gwarancję, że ludzie nie zlinczują nas za przeszłość?
Z tłumu dobiegły gniewne pomruki. Rachunek krzywd był długi. Ale Leon wyczuł moment, w którym może nadać kierunek tej energii.– Nie obiecuję, że będzie łatwo – powiedział głośno, by wszyscy słyszeli. – Ale jeśli zaczniemy od uwolnienia wszystkich więźniów, od ujawnienia całej prawdy, ludzie zobaczą, że gotowi jesteście ustąpić. My też zobowiążemy się do ograniczenia przemocy. Możemy wprowadzić obserwatorów z każdej dzielnicy, a negocjacje nad nową formą władzy publicznej będą jawne i dostępne dla wszystkich. Świat to zobaczy.
Słowo „świat” było tu słowem-kluczem. Dzięki transmisjom i informacjom rozchodzącym się w eterze, miasto nie było już zamknięte w informacyjnej bańce. Oczy całego globu mogły spojrzeć na ich walkę, a to tworzyło presję, by nie zamieniać tego w masakrę.
Eliot odetchnął ciężko i przez moment wyglądał na starca, który stracił swój jedyny sens istnienia.– Dobrze… – przyznał cicho. – Zgadzam się. Rozpoczniemy uwalnianie więźniów, pozwolimy powstać radom obywatelskim. Ale ostrzegam: jeśli ludzie wykorzystają to, by nas zniszczyć, będziecie współwinni kolejnego chaosu.
Leon uniósł brodę.– Jeśli ludzie zobaczą, że jesteście gotowi się zmienić, może dadzą wam szansę zadośćuczynić. Nie będzie to łatwe, bo wasza przeszłość jest ciężka, ale wolność polega też na tym, że każdy może zmienić swoją rolę.
Wokół rozbrzmiały głosy, niektóre pełne gniewu, inne nadziei. Ale nikt nie rzucił kamieniem, nikt nie strzelił. Dron Procesu wciąż unosił się w powietrzu, ale jakby niepewnie, nie wiedząc, czy ma atakować, czy obserwować. Oficerowie Procesu przy Eliotcie wyglądali tak, jakby nie wiedzieli, co począć z pustymi dłońmi, które dotychczas ściskały symboliczną broń strachu.
Maja wzięła Leona za rękę i ścisnęła delikatnie.– Zrobiliśmy pierwszy krok – szepnęła. – Teraz czeka nas prawdziwa praca. Budowanie czegoś na gruzach kłamstw i strachu będzie trudne. Ale przynajmniej wiemy, że można mówić otwarcie.
Leon skinął głową, zerkając na tłum, w którym ludzie zaczynali dyskutować o tym, co usłyszeli. Już nikt nie czekał na wytyczne propagandy. Pojawiły się pytania: „Kto będzie w radach?”, „Jak zapewnimy, że wszyscy mają głos?”, „Czy Proces odkryje karty i ujawni pełną prawdę?”. To były trudne pytania, ale przynajmniej to były pytania zadane na głos i publicznie.
Eliot i jego oficerowie wycofali się powoli, bez ataku, bez rozkazu tłumienia. Po stronie Celu nikt nie pospieszył za nimi z pięściami. Obie strony przypominały bokserów schodzących z ringu po długim, wyczerpującym meczu, w którym wynik pozostał otwarty.
Vera i technik rejestrowali wszystko. Za kilka godzin, może minut, kolejne transmisje pokażą ludziom twarze i słowa, które padły na tym placu. Może z daleka ktoś powie, że to dopiero początek długiej i niepewnej drogi. Ale jeśli udało się doprowadzić do rozmowy bez rozlewu krwi, to już znaczyło bardzo wiele.
Leon spojrzał w niebo, na słońce przyćmione lekką mgiełką. Nie był pewien, czy potrafi wyobrazić sobie przyszłość tego miasta w szczegółach, ale wiedział, że oddalili się od świata sterowanego strachem i kłamstwem. Teraz nadejdzie czas, by sprawdzić, czy można żyć inaczej, czy można kształtować rzeczywistość bez Bogów Wojny rządzących z ukrycia.
To był koniec pewnego rozdziału – i początek nowego, niepewnego, ale jednak pełnego możliwości, których brakowało wcześniej. I choć nie będzie łatwo, choć spory i konflikty jeszcze nadejdą, dziś miasto poczuło smak wolności słowa, wolności myśli, a to smak, którego nie zapomina się tak łatwo.